Olympus Tough TG-1 – wakacyjny towarzysz [szybki test]

Ten artykuł ma 4 strony:
Wrażenie ogólne
Mam do Olympusa wielki sentyment, ponieważ kilka lat pracowałem „Olkiem” E-1, potem E-3. Byłem zafascynowany optyką, ergonomią oraz szybkością pracy jednego i drugiego. Gdyby były to aparaty pełnoklatkowe, pewnie do dziś nie zdecydowałbym się na zmianę. Olympus słynie ze swojej odmiennej strategii produktowej, nietuzinkowych rozwiązań. Czasem nie trafia z pomysłami, innym razem (system OM) nie ma sobie równych. Ale do rzeczy.
Wszystko wydarzyło się dość szybko. Dostałem ten aparat tuż przed moim wyjazdem na urlop. Nie miałem czasu przeczytać żadnej recenzji, ba, nie wiedziałem nawet, co znajduje się w pudełku. Postanowiłem zacząć przygodę z tym sprzętem podobnie jak z każdym innym nowo zakupionym gadżetem. Otworzyłem pudełko, odłożyłem instrukcję obsługi w wygodne dla niej miejsce, czyli do torby. Następnie odwinąłem z folii wszystkie możliwe części. Włożyłem kartę, bateryjkę, pasek i rozpocząłem eksplorację menu.
Zobacz również: Dwa spojrzenia na fotografowanie ludzi, czyli studyjne portrety i zdjęcia na ulicy [wideoporadnik]
Wrażenia ogólne
Trzymam w rękach atrakcyjnie wykonany aparat kompaktowy o niewielkich gabarytach, z dość wygodnym paskiem. Zaglądam głębiej w menu. Koło wyboru programów jest ubogie w funkcje. Nie ma możliwości wyboru programu manualnego ani półautomatycznego. To rozwiązanie nie wydaje mi się jednak złe.
To ma być aparat wakacyjno-wycieczkowy, a fotograf amator nie chce zaprzątać sobie głowy karkołomnymi ustawieniami. Jednak sprzęt kosztujący 1600 zł mógłby zapewniać wygodniejszy dostęp do korekcji ekspozycji. Jakość ekranu wydaje się bardzo wysoka, mam tylko obawy, że nie jest on wystarczająco jasny, by dało się wygodnie pracować w pełnym słońcu, ale sprawdzę to później.
Jednym z programów dostępnych w Olympusie TG-1 jest MAGIC, oferujący kilka na pierwszy rzut oka ciekawych filtrów kolorystycznych. Mają one wpisywać się w modę na stylistykę retro czy Instagram. Mieszanych uczuć ciąg dalszy, bo po kilku próbnych strzałach odnoszę wrażenie, że oglądam zdjęcia ślubne najniższej miary. Nie mam nic do fotografii ślubnej, ale aktualna moda na przekontrastowane i przekolorowane fotografie przyprawia mnie o ból głowy podobny do towarzyszącego mi przy „nutach“ disco polo.
Ale na poważne próby przyjdzie jeszcze czas. Podpinam więc aparat do ładowarki, żeby nie było niespodzianki, kiedy zabiorę go w plener. I… muszę wrzucić kolejny kamyk do ogródka. Sprzęt kosztuje 1600 zł, a ładowarka to kabel USB z zasilaczem do sieci. W iPhonie takie rozwiązanie jest właściwe, ale aparat fotograficzny potrzebuje ładowarki, do której wkłada się baterię, bo może wpadnie nam do głowy, żeby jeden akumulator ładować, a drugiego używać? Instrukcji nie otworzyłem, ale szybko sprawdziłem problem w sieci. No i masz… Ładowarka to opcjonalne akcesorium. No dobra, nie pastwię się dalej, bo wszystkie te mankamenty nie spowodowały, że przestałem lubić Olympusa TG-1. Przy okazji aparat jest lekko lanserski, co w moim przypadku staje się atutem.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze